Holandia, czyli państwo, w którym podejmowane są działania zmierzające do ograniczenia religii w społeczeństwie jest na czwartym miejscu, gdzie dokonuje […]
03.05.2021
Tytułowe pytanie stawiało się zwykle w odniesieniu do terapeutów ludowych – znachorów, szeptuch czy szamanów. Było ono zasadne głównie w kwestii tych ostatnich. Bardzo często wybór szamana w tym czy innym plemieniu opierał się na tym, że doznawał on napadów epileptycznych, czy – jak opisywali to podróżnicy i etnografowie – charakteryzował się ogólną „nerwowością” na tle innych członków grupy. „Skłonnością do ekstazy i podniecenia duchowego” – jak pisał polski zesłaniec, Zygmunt Węgłowski. Wielokrotnie wspominano też, że szamanów charakteryzowały nawet specyficzne oczy. „Źrenicę otacza tęczówka brudnoszara, składająca się z dwóch koncentrycznych pierścieni. W czasie czarów oczy te rozszerzają się, nabierają dziwnego, niepewnego blasku, przykro uderzają, dręczą prawie wyrazem dzikiego obłędu” – zanotował badacz syberyjskich Jakutów, Wacław Sieroszewski.
Nic więc dziwnego, że przez wiele dziesięcioleci szamanów uznawano za osoby chore psychicznie, których szaleństw jest po prostu akceptowane, a nawet cenione w ich kulturze. Opinię tę zmienił dopiero współczesny rozwój badań psychologicznych i religioznawczych. Wynika z nich jasno, że szamanizm to nie szaleństwo, lecz przeciwnie – rodzaj terapii, którą szaman stosuje sam na sobie. Przez całe lata uczy się sobie wiadomych technik ekstazy i z czasem musi wykazać się naprawdę nieludzkimi umiejętnościami, jeśli potrafi nie tylko chorobę powstrzymać, ale przede wszystkim kontrolować – wywołać, cofnąć, nadać atakowi określony przebieg. Jeśli więc nawet był pierwotnie osobą chorą psychicznie, to biorąc do ręki bęben przestaje nią być – to on kontroluje swoje szaleństwo, a nie szaleństwo jego. Co więcej, potrafi je także kontrolować u innych członków plemienia.
Mimo jej oczywistych i widocznych gołym okiem sukcesów, medycynę ludową nawet dziś lekceważy się, traktując jako przejaw prymitywnej umysłowości. Tymczasem dawno już najtęższe umysły antropologii udowodniły, że nie ma żadnej różnicy w skuteczności terapii stosowanej przez szamana i doskonale wykształconego zachodniego terapeuty. „Źródło wielu nieporozumień tkwi w tym, że mieszają nam się dwie rzeczy – ogólny poziom technologiczny danej kultury i właściwe jej techniki psychiatryczne. Robimy automatycznie ukryte założenie, że terapia prowadzona w gabinecie w nowoczesnym wieżowcu albo w rozwiniętym centrum medycznym musi być naukowa, a ta, która odbywa się na trawie, musi być magiczna” – pisał E. Fuller Torrey w świetnej książce „Czarownicy i psychiatrzy”. Sugerował dalej, że w rzeczywistości nic nie różni terapii europejskiej od np. syberyjskiej. Obie bowiem opierają się na technikach naukowych, tyle tylko, że jest to nauka właściwa dla świata wyobrażeń danej kultury. Inaczej mówiąc – gdyby położyć Jakuta czy Czukcza na kozetce w nowojorskim gabinecie, terapeuta nic by nie osiągnął. Podobnie jak nie wyzdrowiałby Amerykanin, gdyby odbył się dla niego najwspanialszy nawet seans szamański. Kluczem – zdaniem Torreya – jest wiara w skuteczność terapii. Inaczej mówiąc – magia także jest nauką, tyle, że stosującą metody skuteczne pod daną szerokością geograficzną. Taką, w skuteczność której uwierzą poddani jej pacjenci.
Torreyowi można zaufać. To poważny i szanowany badacz, przez kilka lat był nawet dyrektorem Narodowego Instytutu Zdrowia Psychicznego w USA. I to właśnie Torrey zadał pytanie: czy psychiatrzy są chorzy psychicznie? Jego odpowiedź nie była jednoznaczna. „Najnowsze dane o samobójstwach wśród ludzi różnych zawodów wykazały, że wskaźnik samobójstw psychiatrów jest niezwykle wysoki – dwukrotnie wyższy niż lekarzy innych specjalności. Jest też znanym faktem, że psychiatrzy zażywają względnie dużo leków” – zauważył. Pisał to w latach 70. XX wieku, ale niewiele się pod tym względem zmieniło. „Mamy do czynienia z ogromną populacją depresji wśród lekarzy oraz uzależnień: od alkoholu, od leków. To skutkuje samobójstwami” – mówił prof. Janusz Heitzman, wiceprezes Polskiego Towarzystwa Psychologicznego, w rozmowie z Ewą Gosiewską. Zapytany o konkretne grupy zawodowe, profesor w pierwszej kolejności wymienił właśnie psychiatrów, którzy pod tym względem wyprzedzają nawet patomorfologów. Liczbę uzależnień w tej grupie uznał za „przekraczające statystyczną normę”.
Torrey jest ostrożny w wyciąganiu wniosków z tych danych. Przyznaje jednak, że wśród psychiatrów występuje „pewna nadreprezentacja” postaw skrajnych. W porównaniu z innymi zawodami lekarskimi, jest tu zarówno więcej osób „o wysokiej motywacji i zintegrowanych psychicznie”, ale i „więcej osobników nieprzystosowanych”. Paradoksalnie obie te skrajne grupy są w podobny sposób narażone na psychiczne schorzenia, bo jedną z najważniejszych cech dobrego terapeuty jest empatia. „Pewne cechy osobowości terapeuty mają decydujące znaczenie dla skuteczności psychoterapii. Są to: umiejętność trafnego wczuwania się (empatia), bezinteresowna serdeczność i naturalność. Te właśnie cechy, jak się okazało, korelują w istotny sposób, ze wskaźnikami wielu pozytywnych zmian osobowości i zachowania pacjenta” – pisał psycholog, powołując się na badania Charlesa B. Trauxa i Roberta Curkhuffa. Mówiąc wprost – im bardziej terapeuta wczuje się w charakter problemu swojego pacjenta, tym lepsze skutki odniesie terapia. I na tym właśnie polega problem.
Niezależnie od kultury, psychoterapia jest zawsze relacją interpersonalną – to odróżnia ją od większości innych gałęzi medycyny. Zawsze oznacza nawiązanie pewnej więzi terapeuty z pacjentem. Jej bliskość zależy od osobowości jednej i drugiej strony, zawsze jest to jednak relacja – bliższa w przypadku „postaw skrajnych”, o których pisał Torrey. Kłopot polega na tym, że najnowsze badania nad empatią wykazują, że w przypadku terapeutów jest ona cechą bardzo niebezpieczną dla nich samych. Kanadyjski psycholog z uniwersytetu w Yale, Paul Bloom opublikował ostatnio książkę „Przeciw empatii”. W wywiadzie dla „Przekroju” mówił niedawno: „Empatia powoduje, że czyjeś troski, smutki, albo bóle przeżywamy jako swoje. Natomiast współczucie nie ma tej komponenty. Dla przykładu, jeśli pan się czegoś boi, moja empatia spowoduje, że ja także będę się bał. Jeśli natomiast będę panu współczuł, zajmę się panem i postaram uspokoić”.
Chory jednak oczekuje empatii. Wiedzieli o tym doskonale szamani. W ich seansach ma to nawet konkretną formę: po odprawieniu czarów, bardzo często wypluwają potem z ust, ukryty tam wcześniej np. zakrwawiony strzępek waty, który w oczach chorego i widzów ma być właśnie chorobą, którą szaman połknął. Wziął więc do siebie. Przejął schorzenie. Szamanizm jest jednak znacznie, o wiele tysiącleci starszy niż psychologia i psychiatria. Plemienni czarownicy mieli więc czas na wypracowanie technik stosowania empatii udawanej – empatii symbolicznej – która im nie szkodzi, a w pełni zaspokaja oczekiwania pacjentów. Współcześni terapeuci tego nie potrafią, a współczesny pacjent nie da się tak łatwo nabrać na kuglarskie sztuczki i opowieści o duchach choroby.
Empatyczny terapeuta bierze więc lęki swojego pacjenta naprawdę do siebie – wchłania je i przetrawia. I tym sposobem sam staje się osobą podatną na psychiczne zawirowania, coraz mniej stabilną psychicznie, coraz bardziej podobną do swoich pacjentów. Jak bardzo, to już kwestia indywidualna i zależy od siły jego osobowości. W obu „postawach skrajnych”, których wśród terapeutów występuje „pewna nadreprezentacja” ryzyko jest duże i stąd ponadprzeciętna skala uzależnień, czy wręcz samobójstw.
Czy więc psychiatrzy są chorzy psychicznie? Aż tak uprościć się tego nie da. Z całą pewnością są jednak grupą najwyższego ryzyka zarażenia się szaleństwem.
Wojciech Lada